Amerykanie w tym roku przyglądają się nie tylko swojej historii (Free State of Jones), ale również teraźniejszości. I w tym przypadku wychodzi to o niebo ciekawiej, chyba głównie za sprawą świetnej reżyserii Davida Mackenzie'ego. W tej produkcji mamy do czynienia z bardzo dobrze napisaną historią opowiedzianą w niezwykle sugestywny sposób. Chris Pine, którego zaczynam coraz mocniej doceniać, oraz Ben Foster grają teksańskich braci organizujących kilka niewielkich skoków na banki. Jeff Bridges (rewelacja!) gra podstarzałego Texas Rangera na kilka tygodni przed emeryturą, który próbuje rozgryźć plan młodych cwaniaczków. W to wszystko wmieszana w sposób niezwykle umiejętny jest codzienność dzisiejszego Teksasu. Materialnie wydrenowane przez banki społeczeństwo próbujące podnieść się z kolan po kryzysie finansowym, świat w którym największą powierzchnie reklamową zajmują pożyczki i odwrócone hipoteki, a jednoczesnie dumny patriotyzm i bunt przeciwko bankokracji. Wszystko to znajduje się w filmie, a i tak zastanawiam się, czy glównej w nim roli nie gra samo miejsce akcji - Teksas. Rewelacyjnie oddana atmosfera podupadającego Dzikiego Zachodu, uzupełniona genialną muzyką Nicka Cave'a - to się musiało udać. Koncert muzyczny i aktorski w wykonaniu głównych bohaterów, a także gorzka pigułka w finale tej historii - polecam z czystym sumieniem: to najlepszy do tej pory film z 2016, jaki widziałem.
- Kiedy człowiek słyszy ten cały szum medialny, kiedy pada ofiarą machiny marketingowej wpychającej nam jedne Gwiezdne wojny po drugich, koniecznie poprzetykane pięcioma super-bohaterskimi sequelami rocznie, łatwo przegapić produkcje, które nie mają "zyliona" dolarów na promocję. Łatwo przegapić na przykład Hell or high water, a byłoby szkoda, bo to naprawdę niezłe kino.
Dwóch braci - Toby (Chris Pine) i Tanner (Ben Foster) - rabuje banki. Pierwszy z nich ma plan i robi to z troski o rodzinę, drugi jest recydywistą i lekkoduchem delikatnie rzecz ujmując. W pościg za nimi rusza strażnik Teksasu u progu emerytury (Jeff Bridges jako Marcus Hamilton).
Brzmi banalnie, ale historia jest naprawdę prosta. To niuanse sprawiają, że Hell or highwater ogląda się tak dobrze. Rzecz dzieje się współcześnie, w smutnym, jałowym Texasie gdzie kryzys ekonomiczny wcale nie minął. Z bilbordów straszą propozycje pożyczek, odwróconych hipotek i innych chwilówek. Atmosferę beznadziei podkreśla filtr nałożony na obraz. Wszystko wydaje się zużyte, wyblakłe, jakby na wszystko rzucono szarą zasłonę. Z drugiej strony mamy banki, gdzie każdy dyrektor lokalnego oddziału to grubasek pod krawatem, najczęściej z obleśnym uśmieszkiem. Nawet Hamilton, było nie było stróż prawa, żartuje o jednym z nich, że wygląda jakby zaraz miał zając komuś mieszkanie. To największa wada filmu. Reżyser tak bardzo chce podkreślić, że bohaterowie mają szlachetną misję (w każdym razie jeden z nich), a czarnymi charakterami są bankierzy, że idzie za daleko i trochę odziera ten motyw z subtelności.
Nie zmienia to jednak faktu, że Hell or high water to film dobry. Klimat Texasu po prostu wyłazi z ekranu, ostatni raz tak namacalnie pokazano chyba Luizjanę w pierwszym sezonie True detective. Nie sposób nie wspomnieć o rewelacyjnej muzyce, która towarzyszy nam podczas seansu. Długo zastanawiałem się kto może być jej autorem, tak mi wpadła w ucho. A potem czytam w napisach: Nick Cave - i wszystko jasne.
Nie można się przyczepić do kreacji aktorskich. Bridges to klasa sama w sobie. Pine i Foster po Czasie próby znów grają razem, z tym że tutaj Pine przeszedł samego siebie. To prawdopodobnie najlepsza kreacja "zrebootowanego" kapitana Kirk, jaką widziałem. Po Star treku i Jacku Ryanie myślałem, że czeka go kariera pięknisia i uwodziciela, a tu taka odmiana. Czapki z głów.
Jeśli masz ochotę na niezły dramat, okraszony dobrą grą, rewelacyjnymi zdjęciami i świetną muzyką - Hell or high water jest dla ciebie. Jeden z mniej głośnych filmów 2016 roku i łatwo go przeoczyć, a zdecydowanie wart jest obejrzenia.
Prosta historia, film trochę jakby surowy, zupełnie jak rozległy teksański krajobraz, który dominuje na ekranie. Miałem wrażenie jakbym oglądał jakiś film z lat 70-tych o rabusiach-desperatach, nawet samochody bohaterów były z tamtych czasów. Ku mojemu zaskoczeniu "Aż do piekła" nie jest jakimś depresyjnym dramatem tylko historią utrzymaną w dość luźnym tonie, choć od początku wiadomo jak wszystko musi się skończyć. Dobre kino ale uczciwie pisząc miałem cały czas wrażenie, że widziałem to już wiele razy. Nawet schemat dotyczący braci jest taki jak zwykle - jeden porywczy i agresywny luzak, drugi wycofany i z rodzinnymi problemami na głowie. Oczywiście dobre, zimne piwo nie staje się gorsze tylko dlatego, że pijemy je po raz setny więc i ten film warto obejrzeć. Po prostu nie jest to coś nowego, zaskakującego jak np. "Trzy bilboardy...". Na plus Jeff Bridges, który człapie i fafluni pod nosem jak to on a i tak robi świetną robotę. Bez szaleństw ale warto.