Pierwszy film z uniwersum Harrego Pottera, którego autorka - co było do przewidzenia - nie powstrzymała się od kontynuacji tematu. Niedawno wyszedł scenariuszowy spin-off głównego cyklu, teraz na ekrany kin wchodzi opowieść ze świata czarodziejów dziejąca się w Nowym Jorku lat pięćdziesiątych. Poznajemy kilka ważnych postaci i elitę władzy trzymającą w ryzach niepisany rozejm pomiędzy światem czarodziejów a niemagami (amerykańska nazwa mugoli). Aferę w tym światku wykręca postać młodego greepeace'owsca, który jeździ po świecie i zbiera rózne magiczne stworzenia zagrożone wyginięciem. Oczywiście główny bohater jest przy okazji kompletną ciapą i nieokiełznanym lebiegą - jego kolekcja magicznych (i nie do końca bezpiecznych) kreatur wydostaje się do dżungli Nowego Jorku, a ten nieuczesany, młody prototyp Hagrida próbuje sobie z nimi poradzić. W tle mamy rozgrywke na szczytach magicznej władzy - jakże wymowna staje się tutaj postać Pani Prezydent USA Magic Federation - czarnoskóra kobieca wersja Barack Obamy, tak jakby celowo podkreślano postepowość świata czarodziejów w stosunku do realu. Jest też Collin Farrel, którego rola w głównej intrydze ewoluuje podczas seansu, a na koniec następuje dość spore zaskoczenie związane z obecnością w tym filmie jeszcze jednego aktora światowego formatu, chociaż nie będe tutaj psuł niespodzianki.
Film ogląda się całkiem przyjemnie, ale znów musze podkreślić moje subiektywne odczucia związane - tym razem - z głównym bohaterem, granym przez Eddiego Redmayne'a. Przyznaję, że nie widziałem gościa w żadnej kreacji, ale nie mogłem pozbawić się wrażenia, że aktor wciąż nie wyszedł z oscarowej roli Stephena Hawkinga. Co prawda nie jeździ na wózku i nie sepleni na wpół zrozumiałym belkotem, za to operuje spojrzeniem obłąkanego imbecyla. Jego zachowanie w trakcie filmu można okreslić słowem "lekkomyślne", a gdy dodać do tego upośledzony wyraz twarzy... no, prawde mówiąc, podczas seansu powaznie zastanawiałem się nad wiarygodnością tej postaci. Według mnie, już w pierwszych scenach konforntacji ze służbą bezpieczeństwa czarodziejów gość kwalifikował się do profilaktycznego zamknięcia w odosobnionym zakładzie dla umysłowo niesprecyzowanych. Drażnił mnie przez cały seans i wciąż nie jestem w stanie jednoznacznie rozstrzygnąć: czy zaprezentowana w filmie kondycja psychosomatyczna to faktycznie element warsztatu, czy może to jest po prostu naturalna aparycja aktora.
Od strony technicznej jest również średnio. Z jednej strony ładne ujęcia i imponujące animacje, z drugiej - brutalny blur obrazu, wyraźnie sztuczny rendering i mnóstwo scen niewyraźnych - zrobionych pod seans 3D, które w zwykłej projekcji tracą ostrość i przyprawiają o ból oczu.
Pomimo utyskiwań, film w ogólnym rozrachunku prezentuje się całkiem dobrze. Fabuła to wypracowany już w Harrym Potterze bezpieczny balans pomiędzy historyjką dla młodszych widzów, a kilkoma mroczniejszymi elementami właściwymi dla kina grozy. Reżyser David Yates spokojnie stanął na wysokości zadania i ten początek cyklu - bo zakończenie wskazuje na to, że to nie koniec opowieści - nalezy ocenić pozytywnie. Nie jest to również bezczelny skok na kasę i żerowanie na fanach cyklu, a wręcz odwrotnie. Zatwardziali fani Harryego Pottera mogą się nawet rozczarować, bowiem w "Fantastycznych zwierzętach..." nie ma zbyt wielu nawiązań do orginału - raptem powtarza się kilka nazwisk i postaci. Jest to zupełnie autonomiczna opowieść osadzona na innym kontynencie, chociaz zrealizowana w ramach tego samego uniwersum.
- Powrót filmowców do świata Harry'ego Pottera uważam za całkiem udany. J.K. Rowling mówiła sporo o zostawieniu tematu raz na zawsze, ale dzisiaj nic, co daje szansę na spory zysk, nie zostanie odłożone na półkę.
Akcja umiejscowiona jest w latach dwudziestych poprzedniego wieku na ulicach Nowym Yorku. Amerykańscy czarodzieje maja zupełnie inne podejście do magii i inne zasady radzenia sobie z problemami. Mają panią prezydent magicznej społeczności, służby porządkowe działające jak S.W.A.T. skrzyżowany z FBI, na czele których stoi auror portretowany przez Colina Farrella. Dzieje się sporo, bo w mieście grasuje dziwna siła zabijająca "niemagów" (Amerykanie nawet mugoli nazywają inaczej!). W sam środek dochodzenia nieumyślnie trafia Newt Skamander (Eddie Redmayne). Taki, powiedzmy, Hagrid w wersji light. Miłośnik i kolekcjoner tytułowych fantastycznych zwierząt. Dziwak, ekscentryk, opiekun zagrożonych gatunków. Towarzyszą mu była aurorka Tina Goldstein (Katherine Waterston) i "niemag", Jacob Kowalski (Dan Fogler) - najbardziej przypadkowy z pasażerów tej szalonej jazdy.
Do produkcji podchodziłem sceptycznie (odcinanie kuponów to dziś w Holywood plaga), ale ostatecznie jestem zadowolony. Czuć magię z filmów Pottera, czuć klimat przygody, po wyjściu z kina byłem ciekaw co będzie dalej, szczególnie ze względu na zaskakującą scenę w finale. Niby czuć, że to dopiero początek czegoś większego i niekoniecznie Newt będzie naszym głównym towarzyszem w dalszej wędrówce, ale jakoś mi to nie wadzi. Zresztą Eddie Redmayne, przy całym szacunku do niego, znów gra lżejszą wersję Hawkinga z Teorii wszystkiego i niespecjalnie mi się ta postać spodobała. Wymiata za to Jacob Kowalski. Postać stworzona praktycznie po to, żeby być katalizatorem, elementem komediowym, ma w sobie tyle ciepła, dobra i dobroduszności, że to właśnie Kowalski najbardziej mnie urzekł. Nie wiem czy taki był zamiar czy wyszło przypadkiem, ale to jego chciałbym zobaczyć w kolejnej odsłonie. Tina Goldstein ma potencjał, ale na razie szału nie ma. Wydała mi się miałka i bez charakteru. Colin Farrell wypadł przyzwoicie, ale miałem poczucie, że trochę przeszedł obok filmu. Jak na jego możliwości - spodziewałem się więcej.
Muzyka, efekty specjalne, montaż - wszystko jest tu na solidnym poziomie znanym z opowieści o czarodzieju z błyskawicą na czole. Nie jest tak dobrze jak np. w Czarze ognia, ale na pewno nowa opowieść zaczyna się lepiej (mroczny klimat) i ciekawiej niż pierwsze dwie odsłony Harry'ego Pottera. Czekam na więcej z nadzieją.
Spojler, jeśli nie oglądałaś/eś, nie czytaj dalej!
W finałowej scenie okazuje się, że głównym czarnym charakterem będzie Johnny Depp jako legendarny czarnoksiężnik Gellert Grindelwald. Z jednej strony wiadomo było, że ta postać będzie głównym antagonistą w kolejnych przygodach, z drugiej mam problem. Lubię Johnny'ego, ale jak pojawiła się jego twarz od razu widziałem Jacka Sparrowa, Kapelusznika czy Tanto. To nie są dobre skojarzenia wobec kogoś, kto ma budzić grozę co najmniej taką jak Voldemort. Zobaczymy.