Wstyd przyznać, ale dopiero wczoraj obejrzałem po raz pierwszy. Chociaż z drugiej strony dzięki temu mogłem go zobaczyć w wersji zrekonstruowanej, z odświeżonym i pokolorowanym obrazem. Zawsze podchodząc do klasyków mam obawy, czy nie okażą się przestarzałą ramotą, której nie da się oglądać. Jednocześnie nie ukrywam, że mam pewną słabość do widowisk historycznych i do twórców-perfekcjonistów, którzy dbają o każdy szczegół tworzonego obrazu.
Lean na przełomie lat 50-tych i 60-tych stworzył trzy produkcje, które znajdują się w czołówce wszelkich rankingów najlepszych filmów wszech czasów. Pierwszym z nich jest właśnie Most na rzecze Kwai, który otworzył przed reżyserem drogę do realizacji Lawrence'a z Arabii i Doktora Żywago. Mamy więc rok 1957 z całym dobrodziejstwem inwentarza, czyli kino wojenne niemal bez krwi, trochę teatralne aktorstwo (ale do tego jeszcze wrócę) i fantastyczny rozmach.
Akcja ma miejsce w Birmie, w czasie drugiej wojny światowej, gdzie Japończycy budują rękami jeńców wojennych linię kolejową do Indii. Do obozu pracy trafia tam oddział Anglików, którzy mają wybudować tytułowy most pod okiem pułkownika Saito, który byłby na pewno sadystycznym mordercą, gdyby film powstał 20 lat później. Dalej mamy kilka wątków, z których każdy mógłby spokojnie posłużyć za kanwę oddzielnego filmu. Są więc cyniczni Amerykanie, którzy pogodzeni z nieuchronnością losu próbują przetrwać w obozie. Grzebią zmarłych z wycieńczenia kolegów i przekupują Japończyków, żeby dostać się do szpitala i odpocząć od pracy. Jest konflikt angielskich oficerów z Saito, ponieważ ci pierwsi odmawiają pracy fizycznej. Wątek, który pięknie pokazuje archaiczną tęsknotę Anglików do przemijających czasów kolonializmu i konfrontację dwóch przedstawicieli kompletnie różnych kultur - pułkownika Nicholsona i pułkownika Saito. Jest też cała historia akcji sił specjalnych, które mają ten nieszczęsny most wysadzić. Wszystko w jednym, niemal trzygodzinnym filmie. Muszę przyznać, że ta ostatnia część najmniej przypadła mi do gustu, bo trochę się dłużyła. Spokojnie można było wywalić ok. 15 minut i film niewiele by na tym stracił. Zwłaszcza że wydarzenia, które stanowią kulminację akcji i splatają wszystkie wątki w końcówce sprawiły, że zapomniałem o wszelkich mankamentach obrazu. Finałowe sceny to jedno z najlepszych zakończeń, jakie kiedykolwiek widziałem, a ponieważ nie znałem historii, przez ostatnie 20 minut siedziałem z rozdziawioną gębą, nie mogąc się doczekać, co będzie dalej. Napięcie jest dawkowane w mistrzowski sposób, a ostatnie słowa, jakie padają na planie to klasyk nad klasykami. Podsumowując, fabularnie jest to naprawdę świetne kino, na którym wzorowało się później wielu wielu innych twórców. W konfrontacji z nowszymi obrazami, może się wydawać, że historia jest opowiedziana w trochę przestarzały sposób ale tak naprawdę to Most na rzecze Kwai był chyba pierwszym nowoczesnym filmem wojennym, z którego długo jeszcze będzie czerpał cały gatunek.
Osobną sprawą jest realizacja. Pomimo niemal 60 lat na karku ten film nadal robi ogromne wrażenie. Przede wszystkim autentyczne lokacje, dekoracje i hordy statystów. No widać, że oni tam naprawdę zbudowali w dżungli domki, most i zapędzili tam dziesiątki ludzi. Druga sprawa to zdjęcia. Świetne, szerokie kadry, długie ujęcia, dużo scen z udziałem kilku i więcej aktorów, którzy ze sobą gadają i grają. Coś pięknego. Esencja profesjonalnej filmowej roboty. Do tego operator często tak komponował kadry, że jest w nich kilka oddzielnych planów, co w HD na dużym ekranie wygląda niemal jak 3D. W ogóle sam remastering wyszedł znakomicie. Widać to przy przejściach między ujęciami, gdzie jeden obraz przenika w drugi i kiedy widać oryginalne kolory. Różnica jest kolosalna.
Jeszcze słowo na temat aktorów. Alec Guinness i Sessue Hayakawa dali prawdziwy koncert. Można powiedzieć, że pod tym względem film też był przełomem. Zamiast teatralnych gestów i przemówień, mamy autentyczne, żywe dialogi i w większości przypadków bardzo naturalną grę. Może nie jest to jeszcze ten poziom, co najlepsi prezentowali kilkanaście lat później ale to rok 57. Niektórzy wtedy jeszcze tęsknili pewnie za kinem niemym, a kolorowe zdjęcia były stosunkowo niedawnym wynalazkiem. Ale i bez brania poprawki na realia historyczne, Most na rzece Kwai ogląda się dziś zaskakująco dobrze i lekko. Ciężko mówić o tym, że się zestarzał, bo to film na porządny klasyczny samochód. Telefonu komórkowego do niego nie podłączysz, ale oddałbyś wiele, żeby takim pojeździć.
Mocno czuć poprzednią epokę w kinematografii, a wybitna końcówka nie poraża tak, jak - mniemam - uderzała widzów pół wieku temu. Jednocześnie imponująca superprodukcja z wyczuwalną duszą. Obowiązek do odrobienia, a mimo znaczących archaizmów - wciąż gwarantowana świetna rozrywka.