Birdman


Birdman

Średnia ocena: 8

Ptaszor2015-01-23 02:12:00



Michael Keaton zagrał Batmana w dwóch filmach Burtona w 1989 i 1992 roku. Riggan Thomson, gówny bohater, zagrał w tzrzech filmach o Birdmanie. Keaton po Batmanie grał w takich hitach jak "W akcie desperacji", "Córka prezydenta" i Gabi - Super bryka". Thomson wystawia sztukę Carvera na Broadwayu (są jakieś podobieństwa między sztuką a superbohaterami, ale nie chciało mi się już szukać i czytać specjalnie Carvera, może kiedyś). Thomson stoi w rozkroku między kulturą popularną, a jej wyższymi rejestrami. Między trykotami superbohatera, a sceniczną peruką. Keaton w wieku 63 lat, z przerzedzoną, siwiejącą kępką włosów, które niegdyś były bujną czupryną, z siateczką zmarszczek i rzężącym zawodzeniem na twarzy wybiera kompromis. W 2014 gra kolejno w Need for Speed, RoboCopie, a później w Birdmanie i raczej wiadomo, że po tym ostatnim będzie dostawał kolejne propozycje. Thomson również ostatecznie wybiera kompromis. W zakończeniu sztuka wysoka miesza się przecież z niską, zostaje stabloidyzowana, ale i wynoszona pod niebiosa przez krytykę. Taki ten film wielowarstwowy, z mnóstwem odwołań do popkultury superherosów. Patrząc na Keatona, widać po nim lata, aż szkoda chłopa, zwłaszcza, że w pamięci mamy jego młodego Batmana, stąd pisanie o kępkach włosów i siateczce zmarszczek, bo dodają Thompsonowi dodatkowego wymiaru. Thomson też przecież brzydko się starzeje, a wszyscy znają go z Birdmana. Mamy więc odtrutkę na Transformersów, tudzież zgrabną satyrę współczesnego kina rozrywkowego. I to śmieszą satyrę, jak trailer słusznie sugerował można się na tym filmie uśmiać, choć to nie jest zwykła komedia o Człowieku i jego Ptaku. Mamy doskonałego Michaela Keatona i jeśli Akademia postanowi po raz kolejny przyznać statuetkę "Hawkingowi" za transformację ciała, to stracę resztki szacunku, które do nich miałem. Ale nie tylko Keaton się wybija. Norton jest bezbłędny i ta jego postać, która prawdziwie żyje tylko na scenie, nawet poprawna zazwyczaj Emma Stone, potrafi błysnąć, choć nie na nominację.
Scenariusz pisało 3 ludzi, widać, że powrzucano doń mnóstwo pomysłów, zwłaszcza u postaci drugoplanowych. Znajdą się perełki w dialogach, a to cięta linijka Stone, a to pseudomądrość Nortona, są i fajne mini-historyjki, wplecione w główny wątek, zwłaszcza starzejącej się aktorki Naomi Watts, pierwszy raz występującej na Broadwayowskiej scenie. Film jest niezwykle teatralny, a jednocześnie filmowy. Wygląda na improwizację, ale przecież wiadomo, że jest doskonale zaprojektowany. Cały film to jedno ujęcie, ale jednocześnie mamy zaburzoną chronologię i przejścia czasowe, podobnie jak przejścia między aktami w teatrze, gdzie w starożytności to był jedyny sposób na zmianę scenerii. Oczywiście, po raz kolejny, zabieg stosowany w kontekście zaburzeń bohatera, albo czegoś innego. Ważne, że pasuje. Wszystkie sztuczki pasują jako narzędzia do opowiedzenia tej konkretnej historii, a nie tylko jako popis możliwości technicznych.
I właśnie realizacyjnie film powoduje opad szczeny. Kto pamięta długie sceny z "Ludzkich dzieci", "Grawitacji" lub ostatniej "Planety małp" będzie zachwycony. Birdman to w założeniu jedna długa scena. Zabieg uzasadniony i fabularnie i psychologicznie, Thomson żyje w cieniu Birdmana, kamera i głos za nim podążają, albo długie ujęcia satyrą na teledyskowy montaż blockbusterów, przypomina to trochę strumień świadomości Thomsona i podświadomości czyli Birdmana, symbolika spadającej gwiazdy itp. itd. w necie mnóstwo analiz skąd? jak? dlaczego? można znaleźć, nie ma co się mądrzyć. Raczej Ida nie ma szans z Birdmanem, jeśli chodzi o zdjęcia, moim skromnym zdaniem, choćby na poziomie logistycznym zaplanowanie tych scen to majstersztyk (muzyka "gra rolę" ).
Kolejny mój ulubiony najlepszy film w tym roku i macie go wszyscy obejrzeć, bo kuźwa znowu stracę do was szacunek

10/10

Crowley2015-01-24 20:14:16




Trochę ochłonąłem, trochę przemyślałem. Dawno już nie oglądałem filmu, o którym myślałbym dobę po seansie. Boję się pisać recenzję Birdmana, bo nie chciałbym zrobić tego źle. Jest w filmie scena, podczas której Keaton wyrzuca pewnej wpływowej pani krytyk, że jej recenzja to zbiór sloganów i etykiet, pustych haseł nie popartych żadną analizą ani przemyśleniami. Nie chciałbym zrobić tego samego.
Przez dwie godziny na ekranie dzieję się tak dużo, że nie sposób tego zapamiętać, ani tym bardziej opisać. Birdman jest tak intensywny, że przez cały czas wymaga od widza skupienia i dostrzegania szczegółów, ukrytych znaczeń, symboli. Z jednej strony jest filmem bardzo kameralnym - akcja dzieje się głównie na zapleczu i scenie teatru, a fabuła opiera się w zasadzie tylko na dialogach. Z drugiej strony wcale nie czuje się, że to "mały" film bez rozmachu. Sporo już było obrazów, które czarowały świetnym aktorstwem i dobrymi dialogami ale brakowało im filmowości. Wyglądały jak teatr telewizji. Birdman jest inny, jest jednocześnie teatralny i hollywoodzki w jakiś dziwny sposób. Zresztą dwoistość jest bardzo charakterystyczna dla tego filmu. Główny bohater mota się pomiędzy rzeczywistością a światem w swojej głowie. Rozmawia sam ze sobą, a w zasadzie ze swoim wewnętrznym Birdmanem. Raz jest celebrytą, kiedy indziej stara się być artystą. Z jednej strony próbuje się odciąć od popkulturowej papki, z drugiej tęskni za blichtrem i popularnością. Chce stworzyć wartościową sztukę, pokazać że jest prawdziwym aktorem a jednocześnie gardzi nowojorskim aktorskim światkiem. Keaton odwalił tu kawał znakomitej roboty i stworzył świetną, złożoną postać, która bardzo mi przypominała Adasia Miałczyńskiego z Dnia Świra. Jest i zabawny, i żałosny, i sympatyczny, i czasami nawet odrażający. Budzi współczucie ale można powiedzieć, że dostaje to, na co zasłużył. Towarzyszący mu Edward Norton w roli świetnego aktora, który jak sam przyznaje tylko na scenie nie gra kogoś, kim nie jest i pyskata córka, która dopiero co wróciła z odwyku narkotykowego doprowadzają Riggana Thompsona do szału ale też prowokują do działania. Scena, w której Norton zmienia tekst sztuki i razem z Keatonem improwizują na próbie wygląda tak, jakby oni naprawdę improwizowali. Birdman jest doskonałym przykładem, że wielkie role to zasługa do spółki aktora i scenarzysty. Dialogi w tym filmie są tak soczyste i tak świetnie napisane, że aktorzy, których pewnie niektórzy by nawet nie podejrzewali o zdolności aktorskie, wyglądają jak mistrzowie świata. Nominacje dla Nortona i Stone są w pełni zasłużone i trochę szkoda, że ten pierwszy trafił na Simmonsa, który zagrał może w bardziej charakterystyczny, medialny sposób ale nie powiedziałbym, że lepiej. Jedynym zgrzytem była dla mnie gra Naomi Watts. Na tle pozostałych wypadła fatalnie, na siłę starając się być melodramatyczna.
O sposobie kręcenia Birdmana pewnie już czytaliście, więc wiecie, że prawie cały obraz nagrano i zmontowano tak, jakby był jedną sceną. Efekt jest kapitalny, kamera tańczy między postaciami, lata po korytarzach i cały ten balet zapiera dech w piersiach. Co bardzo ważne, nie jest to tylko sztuka dla sztuki i popisywanie się. Taki zabieg ma swoje uzasadnienie, bo wiąże się z tym, że cała historia kręci się wokół postaci Keatona, jest jakby jego potokiem myśli. Skoro on jest nerwowy i miota się pod wpływem emocji, to tak samo wariuje kamera i wszystko pięknie ze sobą współgra. Wrażenie potęguje jeszcze dziwaczna muzyka, grana tylko na perkusji. Im bardziej sytuacja na ekranie jest napięta, tym większą kakofonię słyszymy. Ba, perkusista dwa razy pojawia się nawet we własnej osobie na ekranie.
Trochę chyba za bardzo chaotyczny tekst mi wyszedł. Celowo nie piszę o fabule, bo nie jest szczególnie skomplikowana i jej zarys pewnie już wszyscy znają. Uśmiałem się na tym filmie, dialogi są kapitalne i często bardzo zabawne, chociaż to raczej dramat, niż czarna komedia. Nie ma w nim zawiłej intrygi, a mimo to z niecierpliwością czekałem na rozwój wypadków. Dwie godziny minęły momentalnie, a ja czułem, że oglądam coś fascynującego, coś co zapamiętam na długo. Mam nadzieję, że Akademia doceni twórców Birdmana i jeszcze większą, że docenią go widzowie. Serio, idźcie do kina, dorzućcie te kilkadziesiąt złotych, żeby dystrybutorzy i producenci wiedzieli, że warto takie filmy pokazywać. Nie widziałem Boyhood, który ma być głównym rywalem Birdmana w boju o statuetki ale musiałby być cholernie dobrym filmem, żeby w ogóle móc startować do jakiejkolwiek walki.

10/10

Pquelim2015-02-07 20:37:06



... czyli rozczarowująca hollywoodzka trepanacja mózgu aktora. Podszyta metaforą subtelną niczym Optimus Prime w składzie porcelany chińskiej.
Trzy razy uwielbiałem Birdmana, trzy razy nienawidziłem za to, że film sam sobie strzelał w stopę bez frasunku. Chciałem popełnić długą, metatekstualną analizę opowieści, jednak dzień przerwy uświadomił mi, ze generalnie nie ma się nad czym pochylać - historia jest w gruncie rzeczy trywialna i oklepana boleścią wykorzystanych motywów.
Najpierw jednak rzeczy dobre. Primo: montaż - sprytny i przemyślany. Wrażenie jednego ujęcia nadaje filmowi barwny ton, stałą dynamikę i utrzymuje stały dystans pomiędzy obrazem a widzem. Zabieg eksperymentalny (więc ryzykowny), jednak wykonany po mistrzowsku - świetność i laurki dla twórców należne. Secundo: Michael Keaton. Specyfika tej roli nie wymagała od niego zbyt wielkiego warsztatu, ale o tym później - przy minusach. Mimo wszystko, w jego kreacji nie sposób się nie zakochać. Kiedy jest rzeczywisty, gra nienaturalnie, kiedy ucieka w niechlujstwo - jest wiarygodny, a kiedy trzeba szarpnąć strunami emocji - wybucha niczym wulkan. Połowę tych rzeczy robi oczami, drugą połowę świetnym głosem. I choć nadal nie mogę powiedzieć, żeby był z niego kawał aktora, jak chociażby Edward Norton - to ewentualne nagrody i peany Keatonowi należą się z całą pewnością. Nawet jeżeli to epizodyczny wybryk, a nie początek nowej kariery. Tertio: Trzeci plan, czyli zasadniczo reszta obsady. Trudno powiedzieć żeby Norton zagrał na Oscara - jest go za mało, już szybciej przyznałbym go Emmie Stone - której zresztą też jest za mało. Świetna obsada robi ten film i co do tego nie mam żadnych wątpliwości. Realizacja jet na piątke z plusem, zarówno od strony twórców jak i wykonawców.
A jednak nie podobał mi się. Dlaczego? Przede wszystkim dlatego, że "Birdman" to tak naprawdę tanie filmidło z nudnym jak bogoojczyźniana martyrologia wątkiem adresowanym zresztą do wewnątrz specyficznego kręgu tFurców. Do tego, wykorzystuje oklepane fabularnie schematy a poziom jego metaforyczności porównać można jedynie z rodzimym Stefanem Żeromskim. Na litość boską, w gruncie rzeczy to wiwisekcja choliłudu na temat tego, czy tworzyć blockbustery, czy wrócić do sztuki teatralnej. Uderzenie się w pierś i przyznanie do tego, co świadomy widz zauważył stojąc w multipleksie dziesięć lat temu, wybierając pomiędzy wybuchami Michaela Baya, a eksplozjami Emmericha. Nihil novi sub sole, jak mawiali antyczni - do tego jeszcze opowiedziane niemalże autobiografią Michaela Keatona - człowieka, któremu kazano zagrać siebie. I uderzała mnie, chociaż wiem że szczegół, ale uderzała mnie ta chroniczna "subtelność czołgu" w niesugerowaniu wprost, że chodzi o Batmana. Nawet w finałowej, szczytowo miałkiej scenie "teledysku" z wizjami głównego bohatera, symbolem pokultury został Spider Man . Rzygać mi się chciało również na myśl o papierowych bohaterach - niekochanej ukochanej, zbutnowanej i niezrozumianej córeczce oraz małżonce - przyjaciółce, która czasem pomaga. No i jeszcze Edward Norton, jako konieczny element chaosu i nosiciel idei Wielkiego Aktorstwa. Kalka, Kalka, Kalka.
Kolejny element, niedający mi w spokoju cieszyć się świetną realizacją tego filmu - nowe media. Właściwie to już trzeba śmiało powiedzieć - amerykanie boja się internetów jak w latach .60-.70 bali się telewizji. To jest omnipotencja nowych mediów - które zawładnęły ich umysłami niczym Skynet. Nie wiem ile jest w tym prawdy, ale wiem jedno - nie ma szans na 300 tysiecy wyświetleń w dwie godziny, ani 80tys. followersów od rana, bez żadnego posta na Twitterze. To znaczy - owszem, przy dobrze zaplanowanej i udanej akcji viralowej takie liczby się zdarzają, ALE - zdarzają się. Tymczasem w zeszłym roku obejrzałem 4 filmy, z których wynika, że to się dzieje co chwila. Birdman należy do nich, jego twórcy zademonstrowali ignorancje w temacie i elementarny brak wiedzy - jedynie wyobrażenie, jak to może działać. Poważnie, za kazdym kolejnym takim wątkiem w filmie myślę o stworzeniu przekrojowego artykułu na ten temat.
Ale wracając do filmu - najboleśniej zniechęcił mnie do ciepłych wspomnień o nim słabiuteńką końcówką, w której "sympatycznie otwarte" zakończenie zjadło własny ogon i odcięło możliwość naprawdę pozytywnej opinii z mojej strony. Skoczył? Ach, czemuż ona się uśmiechła? To takie głębokie, kiedy metafora przekracza zarysowane wcześniej przez 120 minut granice między światem realnym a niedopowiedzianym, kiedy wbija się tuż przed napisy końcowe burząc konstrukcję historii i zostawiajac widza z nieznośnymi refleksjami totalną ambiwalencją. To było tak tanie, że większość publikowanych w "Nowej Fantstyce" opowiadań pryszczatych nastolatków z lat osiemdziesiątych posiadało ciekawszą puentę.
Nie podobała mi się również muzyka, która co chwilę przypominała mi Whiplash i była po prostu zbyt skromna, żeby odcisnąć interesujące piętno, a jednocześnie zbyt dudniąca, aby nie zirytować. Zabieg zaliczam zdecydowanie do nieudanych.
Z treści filmu wspomnę jeszcze i pochwalę wyśmienintą scenę konfrontacji Birdmana z krytykiem - ogromne brawa dla Keatona, ale również scenarzystów którzy ładnie ten dialog rozpisali. Tylko wciąż zastanawiam się, ile prawdy jest w takich historiach - że jedna opinia jednego krytyka grzebie czyjąś sztukę na wieki. W Polsce to nie do pomyślenia i to raczej nie ze względu na brak popularności kultury wysokiej - wystarczy spróbować dostać się do teatru w dużym mieście wojewódzkim na weekend. Imho to zupełnie idiotyczne, że opiniom recenzentów przypisuje się tak dużą uwagę.
Podsumowując "Birdmana" - tak bardzo mogło być dobrze, gdyby nie to, że nie bardzo jest. Film jest świetnie skręcony i zagrany, ale w gruncie rzeczy banalny, infantylny i chwyta się tanich sztuczek, aby osiągnąć zamierzony efekt. Fascynacja zupełnie niezrozumiała, tym bardziej że raczej nie nadaje się na kilka seansów - ja po pierwszym razie raczej nigdy do niego nie wrócę.

6/10

eddina2015-03-08 14:23:36




Wreszcie nadrobiony. Przejrzałam teraz wcześniejsze recenzje z forum i zawahałam się na chwilę, czy w ogóle coś pisać, bo mogę się całkowicie zgodzić z opinią Pquelima. Ale uznałam, że trzeba do ratingu dorzucić jeszcze jedną nieco niższą ocenę, żeby "Birdman" nie wisiał tak wysoko.

Film jest intrygujący, owszem, aktorsko błyskotliwy, a miejscami wręcz znakomity. Keatonowi naprawdę należał się za to Oscar, statuetka dla tego kolesia od Hawkinga to jakaś pomyłka. Nawet Emma Stone, pomimo okropnie wyłupiastych oczu, jest lepsza niż zwykle, a Norton, chociaż gra bardzo irytującą postać, stanowi znakomitą przeciwwagę dla zmęczonego życiem i swoją karierą Riggana (Keaton). Do tego innowacyjna realizacja zdjęć i montażu.

Ale. Poza tym "Birdman" jest hollywoodzką wydmuszką udającą głębokie dzieło, dokładnie jak inny film z ptasią metaforą, "Czarny łabędź". Jego przekaz jest banalny, wizualna metaforyka i mrugnięcia okiem do widza - nachalne, żeby na pewno nikomu nie umknęło, o co w tym wszystkim chodzi. Znaczy o konflikt sztuki i popularności, a dalej też - tradycji i nowoczesności, blablabla. Zakończenie nie wnosi do filmu nic, mogło rzucić jakieś określone światło na postać Riggana i jego wewnętrzną walkę, a wprowadza tylko niepotrzebne zamieszanie.

Tak naprawdę film ratuje głównie aktorstwo. I co niektóre momenty komediowe. W każdym razie nie dziwi mnie ani trochę, że Hollywood nagrodziło Oscarem obraz o hollywoodzkiej problematyce. Możliwe nawet, że zasłużenie, chociaż po obejrzeniu niemal wszystkich nominowanych w tym roku filmów, sama obstawiałabym raczej "Whiplash". Równie solidny aktorsko, może trochę bardziej tradycyjny i o mniej dopieszczonym scenariuszu, ale za to dużo bardziej prawdziwy i szczery. I z lepszymi wstawkami na perkusji.

6/10

SithFrog2015-06-24 21:55:54


- Riggan Thompson to aktor, który dwadzieścia lat temu zagrał Birdmana. Superbohatera, który zagnał do kin setki tysięcy ludzi i zarobił miliony. Starzejący się, zgorzkniały i trochę zapomniany Riggan próbuje wystawić ambitną sztukę na Brodwayu. Chce zrobić coś ważnego i artystycznego. Kiedy w trakcie realizacji nic nie idzie po jego myśli, wraca myślami do czasów chwały Birdmana i zazdrości kolegom po fachu sukcesów w kategorii czystej, tandetnej rozrywki. Padają tu nazwiska takie jak Woody Harrleson (Igrzyska Śmierci) czy Robert Downey Junior (Iron Man, Avengers).

Nikt tu nawet nie udaje, że metafora jest subtelna. Riggan to grający go Michael Keaton, a Birdman to Batman. Dlatego mam problem z oceną roboty jaką wykonał aktor. Podobnie miałem z Zapaśnikiem Aronofsky'ego. Z jednej strony naprawdę rewelacyjna kreacja, z drugiej - mam wrażenie, że grał sam siebie jak Rourke we wspomnianym Wrestlerze. Dlatego nie wiem czy chwalić Keatona za kunszt czy może za odwagę, że tak wiele ze swojej głowy pozwolił pokazać szerokiej publiczności. Obok głównego bohatera popis dają wszyscy. Naomi Watts, Emma Stone, Edward Norton czy nawet kojarzony głównie z durnymi komediami Zach Galifianakis. Tylko znów - nie wiem czy to bardziej zasługa ich wysiłku czy genialnego scenariusza. W filmie nie ma niepotrzebnych scen, nie ma zbędnych dialogów. To dziś rzadkość.

Co jednak wybija Birdmana ponad inne filmy? Sposób realizacji. Napisano już wiele, ale i ja dołożę pochwałę. Technika pozornie jednego ujęcia kontynuowanego przez cały film to iście mistrzowski zabieg. Bez przerwy miałem wrażenie, że ta historia (mimo pojawiającego się czasem surrealizmu) dzieje się naprawdę, a ja tylko podglądam ich wszystkich dzięki uprzejmości natręta, który za wszystkimi łazi z kamerą. Poczucie bliskości widza i aktorów jest tu bardziej teatralne niż filmowe. Interesujące zważywszy na konflikt w głowie Keatona/Thompsona: artystyczne, snobistyczne środowisko teatralne w Nowym Yorku kontra Holywoodzka tandeta, fabryka żenujących blockbusterów i kasy. W ucho wpada też oryginalna ścieżka dźwiękowa. Odgrywana praktycznie tylko na perkusji, czasem wchodzi dopiero w połowie sceny. Spełnia świetnie swoją rolę, bo irytuje, nie pozwala się skupić i powoduje, że czujesz się jak tytułowy bohater. Nie możesz zaznać chwili spokoju w tym bajzlu i jesteś ciągle o krok od emocjonalnej eksplozji.

Zastanawia mnie tylko jedno. Odwieczny dylemat pani od języka polskiego. Co autor miał na myśli? Odniosłem wrażenie, że reżyser krytykuje wszystkich i za wszystko. Aktorzy to oszuści i hochsztaplerzy, nierzadko wariaci i psychopaci. Inni to nie aktorzy tylko celebryci grający w kasowych hitach bez żadnej ambicji. Złe jest kino, bo produkuje tandetę. Teatr, bo jest dla snobów, których nie obchodzi spektakl. Złe są nowe media powiązane z internetem, gdzie więcej sławy (i kasy) dostaje facet biegający w samych gaciach na Times Square niż prawdziwa sztuka. Dostaje się też krytykom za to, że sami nie potrafią, a oceniają, niszcząc kariery i życia. Nie znalazłem tu żadnej recepty, żadnej odpowiedzi, tylko dość jednoznacznie negatywną ocenę wszystkiego. Mam wrażenie, że reżyser i współscenarzysta - Alejandro González Inárritu - zachował się trochę jak krytyk, którego sam beszta. Tym niemniej - Birdman to dla kinomaniaków pozycja obowiązkowa. -

8/10