Główne odczucie po tym filmie: uff, nareszcie koniec tej mordęgi! I chodzi mi tutaj o przewleczoną w nieskończoność trylogię o hobbicie jako całość. Oby Jackson już nigdy nie tykał Tolkiena!
Jako fanka Władcy Pierścieni do Hobbita w wersji potrójnej od początku żywiłam dość chłodne uczucia, ale co tam, z przyzwoitości obejrzane. I chociaż część druga jeszcze robiła pewne nadzieje na godny finał, to niestety część trzecia okazuje się sporym rozczarowaniem.
Ja wiem, tytuł mówi sam na siebie. Ma być bitwa, jest bitwa. I niewiele więcej. W sumie całe 2h 15 min można podsumować w trzech punktach: Zabicie smoka. Bezsensowny motyw z Sauronem. Bitwa... Bardzo długa bitwa. Czyli fabularnie miazga.
Do rzeczy zaś - w trzecim Hobbicie kumulują się na siłę dorzucone suche wątki z poprzednich części, co bywa mocno żenujące. Nie będzie chyba żadnym spoilerem, że jest znów z dupy za przeproszeniem wzięta elfka zakochana w krasnoludzie i ich niby wielka miłość, jakieś przebłyski z przeszłości Legolasa, Radagast z królikami, też z dupy, i w ogóle jakaś niepotrzebna akcja z Galadrielą, Elrondem, Sarumanem i Bóg wie kim jeszcze. Jakby chodziło tylko o to, żeby wcisnąć jak najwięcej postaci z Władcy Pierścieni. Wszystko to podane w dawce i w sposób, który niestety sprawia, że Jackson momentami parodiuje sam siebie. Patos przechodzący w kicz, efekciarskie sceny, które tak naprawdę każą jedynie chwycić się za głowę.
To wszystko na minus. Na plus? No cóż, niezbyt wiele. Jak zawsze broni się Martin Freeman, który jest dla tego filmu zwyczajnie za dobry. Reszta aktorów to tylko tło. Bitwa z początku nawet zapowiada się dobrze, ale później zmienia się w jakieś popłuczyny po Powrocie Króla. Dość błyskotliwe na tle całości starcie Thorina z orkiem. Niesamowity dobór zwierząt bojowych. Do tego zgrabne zwieńczenie całości nawiązaniem do Drużyny Pierścienia.
Mimo wszystko - jak dobrze, że to już koniec.
Narzekaczom trzeba powiedzieć stanowcze "nie"!
Najnowszy Hobbit jest najlepszą częścią trylogii. Na początku jest trochę gadania, później jest już bitwa. Oj, dzieje się! Są orki, elfy i krasnoludy oraz jeden hobbit. Rewelacja. Wizualnie, wspaniałe!
Smok ginie przed napisami tytułowymi. Potem jest dwugodzinna bitwa, w trakcie której Thor(in) przechodzi przemianę w stylu Haydena Christiensena z Zemsty Sithów. Tylko w drugą stronę. Potem jest Super Mario Bros: Legolas Edition. Martin Freeman nadal jest najlepszą stroną tego gniota.
Rzygałem efektami, które na normalnym widescreenie (2D) wyglądały gorzej niż widziana niedawno, odświeżona Odyseja Kubricka (btw: dolary przeciw orzechom, że ten film nawet dzisiaj dostałby nagrody w tej kategorii!).
Crap.
- Jaka jest podstawowa różnica między pierwszą i drugą trylogią Śródziemiu? Z kolejnych seansów LotR wychodziłem oczarowany, rozbrojony, zakochany i pełen emocji. Z ostatniej części Hobbita wyszedłem z refleksją: łeeee, nie było tak źle jak ludzie piszą/mówią. Tak właśnie obniżył loty Peter Jackson. Idąc do kina i mając w głowie poprzednie części (tą i tą) liczyłem na tak niewiele, że naprawdę ciężko byłoby mnie rozczarować (aczkolwiek to jest możliwe: Lucas po najgorszym filmie wszech-czasów – Ataku klaunów – wypierdział z siebie Zemstę szitu, która mimo, że ciut lepsza, nadal była dramatycznie słaba). Cały żal wylałem na „władcopierścieniowe” podejście do Hobbita już wcześniej.
Nie zmienia to faktu, że nadal pod wieloma względami jest słabo. Czas trwania to dwie i pół godziny, a treści do opowiedzenia w dwie i pół minuty. Tak naprawdę to po prostu jedna wielka bitwa przerywana rzadkimi dialogami. Zresztą, najlepiej własną historię ujętą w trzy koszmarnie długie filmy podsumował sam Bilbo:
„Czuję się jak cienka warstwa masła, rozsmarowana na zbyt dużej kromce chleba.”
Tyle ogółem – każdy to już chyba czytał/powiedział sto razy. Konkretniej: Hobbita w Hobbicie jest tyle co kot napłakał. Mam wrażenie, że wszystkie sceny z Bilbo Bagginsem zebrane w jeden film dałyby może jeden pełny metraż. Nie wiem co robi w ostatniej odsłonie pierwsza scena, która powinna być kulminacją Pustkowia Smauga. Jackson zrobił na start trzęsienie ziemi i potem większość scen jest mniej ciekawa przez co nastrój trochę siada. Legolas wygląda koszmarnie. Jak napakowany jakimś komputerowym botoksem. Dodatkowo dostał scenę akrobatyczną głupszą od słynnego zjazdu na tarczy po schodach. Warto jeszcze wspomnieć, że ciężko zrozumieć czemu Frodo i spółka tak długo wędrowali z tym pierścieniem. W „Bitwie…” Gandalf czy Legolas biegają po Śródziemiu z prędkością światła. Od dialogów momentami bolą zęby. Za filmowego suchara roku nagroda powędruje do elfki Tauriel, której teksty są tak sztuczne jak jej obecność w tej historii.
Najważniejszą wadą jest jednak brutalność. Hobbit to, do jasnej cholery, baśń. Dla dzieci. Tolkien nie pisał tego dla pełnoletnich, to wiedza powszechna. W poprzednich częściach reżyser balansował na granicy: raz pokazywał mroczne bitwy, raz głupkowate zabawy krasnoludów. W Bitwie pięciu armii humoru prawie nie ma, jest za to kilka scen, których nie pokazałbym nikomu poniżej 13-15 roku życia. To nie jest kino dla tej samej grupy docelowej co książka. Nawet jeśli ktoś widział Niespodziewaną podróż i Pustkowie Smauga tu może doznać szoku.
Pomniejszych wad (Galadriela znów ma fazę; Mr. Fabulous na swoim łosiu jest komiczny, a nie dostojny jak Elrond; niepotrzebna postać przydupasa poprzedniej władzy z miasta na jeziorze) jest jeszcze cała masa. Wszystko powyższe nie sprawia jednak, że trzeci Hobbit to porażka. Może to suma wielu bardzo negatywnych opinii i mojego braku oczekiwań, ale… nie jestem zawiedziony. Na pewno nie bardziej niż Pustkowiem. Peter Jackson to nadal sprawny rzemieślnik. Wszystkie sceny, które mają mieć rozmach – potrafią zaczarować. Mimo walki, walki i jeszcze raz walki nie było tu sceny, która byłaby tak boleśnie kretyńska i przesadnie rozciągnięta jak pościgi beczek w potoku czy gonitwa z Goblinami po jaskiniach. Zaletą jest też z pewnością mało czasu „antenowego” dla najbardziej czerstwego i pozbawionego chemii romansu od czasów Neo i Trinity.
Summa summarum – nie wyszło najgorzej. Kiedy patrzę na Hobbita jako całość – nie widzę tu aż takiego wstydu dla Jacksona jak chociażby Matrix 2 i 3 dla Wachowskich czy epizody 2 i 3 dla Lucasa. Nie zmienia to jednak faktu, że rewelacji nie ma. Oglądając Władcę pierścieni czułem na każdym kroku bezgraniczną miłość Petera do pierwowzoru. Podróż/Pustkowie/Bitwa to taśmowa produkcja solidnego rzemieślnika, ale mam wrażenie, że reżyser już nie kocha Śródziemia. Na pewno nie w tej wersji. Żal mi tylko, że nie powstał jeden (góra dwa) film będący piękną baśnią dla dzieci, a nie próbą skopiowania Władcy Pierścieni. Żal, że nie nakręcił tego del Toro. Nie wiem czy jego wizja byłaby lepsza. Na pewno byłaby inna i nie trąciłaby tak bardzo zmęczeniem materiału.
Dobrze, że to już koniec, bo chyba nikt nie zamierza ekranizować Silmarillionu. Trzecia część Hobbita jest tak samo beznadziejna jak druga - z rozwleczonym do granic absurdu scenariuszem, armiami wyglądającymi jak w grach z serii Total War, z mnóstwem komputerowych pokracznych efektów specjalnych i drewnianym aktorstwem. Jak można było tak zmasakrować tą uroczą książeczkę? Peter Jackson skończył się na Drużynie pierścienia, ot co!